Co i jak wynająć jadąc na wspin na Costa Blanca?

Posts by: andrzej

Co i jak wynająć jadąc na wspin na Costa Blanca?

   |   By  |  0 Comments

Zapowiedź sezonu 3. La Bazy

Co i jak wynająć jadąc na wspin na Costa Blanca?

Za niecały tydzień ruszamy z Gdańska do Olivy. Tym razem już na dobre, samochodem, z całym szpejem, wyposażeniem  i już do „naszej” nowej bazy. W połowie września byliśmy w Hiszpanii na kilka dni prywatnie, ale też nie zapomnieliśmy o „obowiązkach” i 2 dni poświęciliśmy na oglądanie nieruchomości pod tegoroczną bazę. Od razu musimy nadmienić, że baza na calle de la purisina była super, miała swój klimat, lokalizację, przestrzeń i urok, ale chyba za dużo tej przestrzeni było do ogarniania i ogrzania, kiedy mieliśmy dla Was tylko 2 sypialnie…

W tym roku szukaliśmy więc miejsca, dzięki któremu będziemy mogli Was ugościć w 3 sypialniach, bliżej plaży i z łatwiejszym parkowaniem. Wolimy nosić szpej pod skałę a nie do samochodu 😉

Po 2 dniach jeżdżenia i oglądania mieszkań oraz domów padło na lokalizację, o której już wiecie z facebooka. Nowe chata, dzielnica tuż przy plaży, garaż, 3 poziomy, basen, kawałek ogrodu i wszystko w naprawdę ponad przeciętnym standardzie. Nie możemy się doczekać, aby odebrać klucze i przygotować chatę na Wasze przyjazdy.

W Hiszpanii z mieszkaniami jest ciekawie… więc nawet jeśli chcecie przyjechać do Hiszpanii sami i wynająć mieszkania na bookingu czy Airbnb, warto zwrócić uwagę na kilka kwestii:

  • Wyposażenie – warto dopytać się o liczbę talerzy, garnków i innych sprzętów, które nie koniecznie chcielibyście kupować specjalnie na tygodniowy pobyt lub brać z Polski. Różnie z tym bywa.
  • Kołdry i pościele – Hiszpanie raczej nie stosują znanych nam kołder i poduszek. Ze względu na klimat śpią najczęściej pod „narzutą” a jak robi się zimno to dorzucają jeszcze koc. Poduszka to raczej wałek, który wybrańcom odpowiada, ale niektórzy strasznie na nim cierpią (dlatego też przywozimy ze sobą wszystkie kołdry, poduszki i pościele)
  • Ogrzewanie – najczęściej to klimatyzacja i polecalibyśmy Wam szukanie takich mieszkań i domów. Kominki mogą ogrzewać tylko jedno lub dwa pomieszczenia. Przenośne grzejniki gazowe wydają specyficzny zapach i nie powinno się nimi grzać gdy się śpi w tym pomieszczeniu. Przenośne grzejniki elektryczne są dobrym rozwiązaniem, o ile nie płacicie za prąd. Jak ktoś kiedyś powiedział „Hiszpania to piękny kraj, tylko prąd cholernie drogi” (około 3-4 razy droższy niż w Polsce). Między innymi dlatego Hiszpanom zdarza się chodzić po domu w kurtkach czy polarach.
  • Standard – budownictwo w rejonach Costa Blanca rozwinęło się dzięki boomowi na turystykę i przez to nie zawsze przypomina polskie standardy. Część budynków nadaje się tylko do zamieszkania w ciepłych miesiącach. Ściany są „papierowe”, standardowe uszczelki do ram okiennych nie mają racji bytu, a dachy potrafią przeciekać nie „od święta”. Warto dlatego szukać dobrych cen, ale jeśli coś jest podejrzanego, nie ryzykujcie. Widzieliśmy już naprawdę bardzo „dziwne” rozwiązania w domach i mieszkaniach.
  • Położenie – jak nie znamy okolicy, gdzie chcemy coś wynająć oczywiście najłatwiej skorzystać z map google’a, ale na Costa Blanca warto pamiętać o kilku kwestiach. To wybitnie turystyczny region i jeśli nie chcemy mieszkać sami w ogromnym bloku lub z dala od najbliższego sklepu, to omijajmy dzielnice czy wioski turystyczne przy samej plaży. Są wyjątki, jak Oliva, ale Daimus, Piles, Miramar przy plaży w zimie są totalnie wyludnione. Z drugiej strony górskie wioski mogą kusić klimatem, surowymi warunkami i ciszą, ale czy przez cały pobyt będziemy chcieli się odizolować od cywilizacji i za każdym razem krążyć po górskich serpentynach… kwestia gustu.

Jeśli powyższe wskazówki Wam się przydadzą, super. Jak nie, to zapraszamy do La Bazy i wszelkie kwestie logistyczne spadną z Waszych barek 😉

Po sezonie, a może przed sezonem

   |   By  |  0 Comments

Podsumowanie I sezonu

Chcemy Wam wszystkim podziękować za ten sezon. Rozkręcaliśmy się powoli, wręcz wakacyjnie (na początku to miały być właśnie wspinaczkowe wakacje dla nas połączone z goszczeniem pojedynczych „Was”), no i się rozkręciło. Fajnie się rozkręciło. Wy przyjeżdżaliście, wyjeżdżaliście, czasem wracaliście, ale chyba nie przesadzimy, że bardziej zadowoleni, niż zawiedzeni.

Gdyby nie Wasze opinie i to jak często nas polecaliście, pewnie byśmy się nie zdecydowali na kontynuowanie La Bazy. Dzięki Wam chcemy ją rozwijać, mimo, że za chwilę Paula zaczyna stałą pracę w Polsce (wygląda na to, że cały urlop pójdzie jej na pobyt w Hiszpanii 😉

Ale, tak jak już część (która była na Jurze) wie oficjalnie La Baza startuje ponownie w październiku tego roku i będzie trwała do końca kwietnia 2019. Odległe terminy i zobowiązania 😉 Nie będziemy w stanie osobiście Was gościć przez te 7 miesięcy, ale postaramy się być jak najdłużej to możliwe.

Poza nami w Hiszpanii odbierze Was z lotniska i ugości inna para przemiłych ludzi, którzy oczarowali nas swoją otwartością i jak odkryjecie mają o wiele więcej pozytywnych cech i umiejętności od nas. Jak wiecie La Bazę traktujemy jak dziecko, więc ani bazy, ani Was nie zostawilibyśmy bez należytej opieki i troski 😉 Zakres, który dostajecie przyjeżdżając do nas nie zmieni się, a nawet będziecie mieć o wiele więcej możliwości.

Nadal będzie kuchnia, nadal będzie (opcja) wieczornych dyskusji, wspólnego gotowania i picia wina. Zmieniamy jedynie chatę, na bardziej funkcjonalną. O wszystkim będziemy Was informowali przed startem sezonu, a do tego czasu jeszcze zrobimy nie jeden zjazd na Jurze 😊

Poza stałą La Bazą na Costa Blanca chcemy się rozwijać i organizować coraz więcej możliwości wspinania dla Was nie tylko w Europie. W samej Europie jest z 5-6 miejscówek, które chcemy obowiązkowo odwiedzić. W kilka z nich chcielibyśmy zabrać także Was. Wszystko w LaBazowym klimacie i w Waszym towarzystwie, które jest bezcenne. Będziemy Was o wszystkim informowali.

Jak się wraca z Hiszpanii do Polski cz. II

   |   By  |  0 Comments

Część II

Dotarliśmy do Ligurii i znowu postawiliśmy na dość ekspresowe zwiedzanie. Po Genui ruszyliśmy na Cinque Terre. Po drodze jechaliśmy przez słynne Portofino, który był tłem pięknej piosenki Osieckiej. Swoją drogą, to dojechać tam nie łatwo… zaparkować również, ale dało się zawrócić, więc po wjechaniu do miasteczka, zawróciliśmy i wyjechaliśmy. Jak kiedyś będziecie zrozumiecie dlaczego.

Mimo to warto było, a jeszcze czekał nas cały dzień w Cinque Terre (Pięć ziem). To absulotna klasyka na szlaku „zwiedzania w Europie”, co przełożyło się na mnóstwo amerykanów i Azjatów, którzy też postanowili wybrać akurat ten dzień. Mieliśmy wrażenie, że może być jeszcze gorzej, więc nie narzekaliśmy. Zaparkowaliśmy w Monterosso, choć można było zostawić samochód w Levante lub La Spezia i stamtąd podjechać pociągiem, które pełni role lokalnego metra. Większość trasy idzie w wykutych w skale tunelach i częstotliwość kursów jest całkiem spora. Z Montarosso chcieliśmy się przejść do kolejnej wioski, ale „zawróciła” nas cena wejścia do parku narodowego… która była dla nas przesadą, wiec pokornie wróciliśmy i po prostu wzięliśmy pociąg do Riomaggiore. Bilet kosztuje 4 Euro, ale innej opcji na szybkie zwiedzanie nie ma. Przejazd samochodem (20 min serpentynami parkowanie to abstrakcja. W Riomaggiore tłumy okazały się być mniejsze, ale niestety ta „terra” była o wiele mniejsza, co powodowało, że ciężko było zrobić jakiekolwiek zdjęcie bez tłumu pozujących turystów. Coż byliśmy jednymi z nich. Cinque Terre nie sposób odmówić uroku, klimatu i wyjątkowości, ale nie wiem co poradzić Wam, aby uniknąć tłumów. Przyjechać w środku zimy.. podobno nie jest lepiej. Z pewnością omijajcie tę destynację w wakacje… musi być naprawdę źle. Wróciliśmy do Monterosso na szybki lunch i pływanie w morzu.. dało radę, tzn. Paula dała radę. Zapłaciliśmy 12,50 Euro za 5 godz. postoju i pojechaliśmy dalej. Przed nami kolejne 270 km do Werony.

Paula znalazła kolejnego kempa na wzgórzu, tym razem z jeszcze piękniejszym widokiem. Nie mieliśmy siły na wieczorny/nocny spacer, więc zostało nam zjedzenie kolejnych „resztek” i delektowanie się rozświetlonej Werony. Rano szybko się zwinęliśmy, zgodnie przyznaliśmy kempingowi 5 gwiazdek, kawa z „krłasantem” i lecimy na obowiązkowy spacer odkryć jak tam było z tą Julią i Romeo. Werona zawsze kojarzyła mi się z byt turystycznie „przereklamowanym” miastem na tle Florencji, Sienny, Wenecji czy nawet Genui. I cóż? Miła niespodzianka. Fajny klimat, sporo zabytków, duża starówka. Nie tak wszechobecna Julia (jedynie na kilku ulicach) i widać, że Werona to dużo więcej niż miasto miłości. Wyjeżdżamy koło 13, bo czeka nas dzisiaj sporo kilometrów i wizyta u Marty i Bartka z Arco, których poznaliśmy pod skała w Gandii. W Arco siedzą praktykują jogę, i skaczą z okolicznych szczytów (base jump), głównie z Monte Brento. Pogoda była raczej niewspinaczkowa, więc po krótkim lunchu i pogawędce przy kawce i widokiem na Parete Zebrata, pojechaliśmy dalej. Wiemy już jednak, że do Arco trzeba będzie się wybrać. Widoki boskie i te wielowyciagi na ścianie Zebrata „śmierdzą” niezłą przygodą 😉 Do Austrii wbijamy się przez Bressanone i od razu spotyka nas mocna zlewa. Mamy jeszcze czas i chcąc oszczędzić zjeżdżamy na boczną drogę. Dzięki temu łapiemy trochę lokalnych widoczków Tyrolu i okolic Insbruku. Po niecałych 2 godzinach jesteśmy w Niemczech i śmigamy na Monachium. Tam niestety istny armagedon (początek długiego weekendu plus wypadki na obwodnicach) i zostaje nam przebijanie się przez centrum. Przy okazji przejeżdżamy obok Stadionu Olimpijskiego, który jest areną najfajniejszej edycji Pucharu Świata w bulderingu i na własnej skórze odczuwamy, że niemiecki styl jazdy w korkach nie ma nic wspólnego z hiszpańską uprzejmością i chill’em. Dzięki Jankowi trafiamy na kempa na franken, który już po zmroku daje nadzieje, na piękne widoki z rana, ale do świtu niemiecka gościnność (głośne sąsiedztwo) wystawia naszą cierpliwość na próbę. Ostatecznie jej nie przechodzimy i dochodzi do średnio miłej wymiany zdań, a ilość wypitych procenty po drugiej stronie nie pozwalają na osiągnięcie porozumienia. Rano, bardzo niewyspani idziemy szukać topo… Jest oczywiście w recepcji kempu do kupienia za 38 Euro, jednak perspektywa 4-5 godzin wspinu okraszanych tak promocyjną ceną przewodnika, nas nie urzekła, więc na kempie pełnym emerytów, zaczęliśmy szukać wspinaczy.. po spodniach. Klucz okazał się bardzo skuteczny i po usilnych ściągnięciu kilku zdjęć topo od Janka przez półtora godziny. Wspinacze akurat szukali podobnych wycen, więc pojechaliśmy za nimi. I to zaliczyliśmy zonga. Wybrali chyba najbardziej parchatą skałę w okolicy w środku lasu, więc pierwsze wstawki bardziej polegały na tym aby uwierzyć, że noga nie wyjedzie na tym mchu czy mokrym stopniu. Obicie jest bardzo „niejurajskie” z pierwszą wpinką w nagrodę za porządne rozgrzanie się. Plusy są takie, że na 20 metrów drogi wystarczą 4 ekspresy.  Po kilku godzinach wspinu odpuściliśmy przy akompaniamencie zbliżających się grzmotów i ruszyliśmy dalej. W tym miejscu musimy oddać wszystkim Wrocławianom, że zazdrościmy im, że mają raptem 5 godzin do franken. My zaliczyliśmy fakap, ale tam musi być mnóstwo świetnego wspinu. Przy pierwszej okazji zjechaliśmy na stację po polskiej stronie granicy aby kupić śledzie i polski chleb. Chyba tego najbardziej brakowało nam w hiszpie. To chyba były najsmaczniejsze śledzie w naszym życiu, zapominając na chwilę o całej chemii okraszającej „śledzika na raz”. Przed wieczorem totalnie wypruci podjechaliśmy pod dom Ewy i Bartka „120%” 😉. Było cudownie posiedzieć w ogrodzie i gadać do odcięcia, choć przy okazji odkryliśmy, że białe wina z Olivy nie przeżyły drogi w tym upale. Smutek. Następne 3 dni restowaliśmy wspinając się w Zerwie, na Eigerze i w lądeckich. Piękne miejsce na ziemi. Piękne drogi, choć nie wszystkie. Obicie zabójcze dla lin. Nie jest miejscówka, do której byśmy przyjechali z trójmiasta.

W poniedziałek mieliśmy już zderzenie z rzeczywistością, bo Bartek musiał być rano na spotkaniu w Warszawie, więc jeszcze trochę kilometrów ekstra musieliśmy zrobić. W Gdańsku byliśmy po przejechaniu 4290 kilometrów.. dużo, ale „pół Europy zobaczyliśmy, a parę wstawek też się udało zrobić.

Jak się wraca (powoli) z Hiszpanii do Polski?

   |   By  |  0 Comments

Już w Polsce. Już niestety daleko od skał, bo w Gdańsku. Zanim jednak dojechaliśmy do domu, pozwoliliśmy sobie na krótkie wakacje od prowadzenia La Bazy i wybraliśmy się „po drodze” w objazd miejscówek, które chcieliśmy zobaczyć czasem po raz pierwszy, czasem po raz kolejny. I tak wyszła nam 2 tygodniowa podróż po Europie. Zjeżdzaliśmy z „trasy” do Polski dość często, więc zamiast około 2800 kilometrów wyszło nam prawie 4300.

Poniżej znajdziecie trochę informacje stricte turystycznych, ale też pod kątem tripów wspinaczkowych, może to być ciekawa inspiracja.

Część Pierwsza

Zaczęliśmy więc od wyjazdu z Olivy, a przede wszystkim od pakowania. Na szczęście parę rzeczy mogliśmy zostawić na przyszły sezon, ale i tak nasze kombi nie dało się lekko zapakować wszystkimi torbami i workami (sic!) z pościelą, przez co przy każdym przystanku było niezmiernie ważki dylemat. Wypakowywać całość, cześć czy po prostu to olać i iść spać w namiocie (pożyczonym od Adama – dzięki) w wersji minimalistycznej. No i do tego nie za bardzo mogliśmy zostawić samochód gdzieś w dużych miastach na niestrzeżonych parkingach. 2 razy wymiękliśmy i spaliśmy w hostelach/hotelach typu Formula1 (chyba francuski wynalazek, specyficzny, z łazienkami na korytarzach) i raz w normalnych hotelu.

Pierwszym przystankiem był Margalef, który na mnie znowu zrobił wrażenie i też bardzo spodobał się Pauli. To wyjątkowe miejsce i jeśli szukacie ciekawej i łatwej do ogarnięcia miejscówki na tripa, to wiadomo. Na miejscu spotkaliśmy Adama (to nie była niespodzianka), Alexa Megosa i Chrisa Sharmę. Fajnie zobaczyć, że to w sumie normalne i skromne osoby, choć potwierdziło się moje przypuszczenie, że na 9b+ to jednak jestem za wysoki 😉 A poważnie to właśnie jak my próbowaliśmy naszych ekstremów, Alex i Chris cisnęli na Perfecto Mundo (9b+) i Alexowi parę dni temu pykło.

Margalef jest maleńkim miasteczkiem z 3 ulicami, z reguły pod górkę i bardzo spokojnym katalońskim klimatem, zaprawionym sporą szczyptą wspinaczkowego klimatu. Na uliczkach spotkacie przede wszystkim Francuzów i Hiszpanów w puchówkach, wytartych spodniach i podejściówkach. Rzadziej lokalnych seniorów, którzy chętnie się uśmiechają do zarośniętych i często przyprószonych gości z całego świata. Wszyscy spotykają się w barze na rynku, sklepie spożywczym lub w kolejnym barze na kempie przy moście. Poza tym można tu iść tylko na wspin lub trekking w góry, ewentualnie jak nieźle włada się katalońskim przy wysokim poziomie znajomości trosk lokalesów czeka jeszcze kilka ławek w słońcu przy rzece.

A wiec jak z tym wspinem? No pięknie. Jest już nowy przewodnik do kupienia niemal wszędzie czyli w 3 wyżej wymienionych miejscach. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, ale powiedzmy szczerze, że dobrze spokojnie poruszać się po „6”, aby w pełni cieszyć się Margalefem. Czwórki i piątki to mocne połogi, które są łatwe, ale czy dają frajdę.. na Costa jest mnóstwo lepszego wspinania w tych wycenach. Od szóstek jest już fajnie i między innymi na Ca La Marta czy na górnych sektorach Espodelles czy na Finestrze jest świetnie. Trzeba mieć tylko mocne paluchy, bo dziurki w zlepieńcu praktycznie nie oferują więcej miejsca niż na 2-3 palce nawet na szóstkach. Po kilku dniach rozwspinu można się przyzwyczaić. Nam się nie udało, bo mieliśmy tylko 2,5 dnia, a do tego zatrucie pokarmowe zmogło mnie do poziomu spacerów wokół kempingu i kilku wstawek jednego popołudnia, ale i tak było warto..

Mieszkaliśmy na kempingu przy tamie, za który wychodziło po 5 euro za dobę z namiotem dla 2 osób. Tanio, ale prysznice były dostępne odpłatnie na drugim kempie w miasteczku 4 kilometry samochodem. Na miejscu tylko toalety, grille i umywalki z zimną wodą. Nie ma tam więc luksusów, ale za to mamy klimatyczne miejsce przy zbiorniku, tamie i górskiej rzece. Wokół dziesiątki skał w finezyjnych kształtach i „dość upierdliwy” szum wody sztucznego wodospadu na tamie. Nie zawsze „działa”, ale wtedy lepiej nie spać pod namiotem albo mieć zatyczki do uszu. Nam ciężko się spało, więc na 2 noce wróciliśmy spać do samochodu. I tak polecamy, bo warto.

Z Margalefu ruszyliśmy zwiedzać Barcelonę. Zachaczyliśmy jeszcze o pobliską Siuranę (45 minut samochodem po serpentynach). Fajnie, piękne skały, ale już bez tego klimatu jak w Margalefie. Barcelonę zobaczyliśmy w jeden dzień. Była klasyka: Barceloneta, kolejka linowa nad portem, Park Guell, Sagrada Famila, katedra i La Rambla.  Byliśmy padnięci po „szumnie” nieprzespanych nocach w Margalefie, a jeszcze tego dnia mieliśmy przejechać do Francji.

Dotarliśmy po zmroku do Avinion. Zawsze chciałem zobaczyć to legendarne i malownicze miasto, ale jakoś nigdy nie było po drodze. Teraz mieliśmy cały dzień na zabytki Avinion. Zaczęliśmy od Pałacu Papieskiego (który bardziej przypomina średniowieczną fortecę), potem most i spacer po starówce. Największa frajdą było zwiedzanie pałacu papieskiego z „audiotabletem”. Świetnie wykorzystana wirtualna rzeczywistość, przez co chodzenie po starych pustych salach i komnatach była niezłą zabawą i źródłem wiedzy o tym co i jak. Nagle 14,50 euro za wejście nie było już tak wysoką ceną. W tej kwocie mieliśmy jeszcze wejście na najsłynniejszy most na świecie, o którym od stuleci powstawały pieśni, wiersze i utwory. Jego historia jest dość niesamowita i nie do końca poznana, do tego łączy się z żywotem św. Benedykta i legendą, która jest dość oryginalna. Do dzisiaj zachowały się 4 przęsła mostu, który 800 lat temu był cudem techniki i stanowił o potędze i wyjątkowości Avinion. Reszta starówki okazała idealnym odzwierciedleniem wyobrażeń o prowansalskim mieście. Ciasne, klimatyczne uliczki pełne ciekawych sklepów i kawiarenek.

Z Avinion kierowaliśmy się bocznymi drogami do Brignoles, gdzie mieliśmy kolejny hostel. Stamtąd rano wybraliśmy się na wspin do poleconego nam przez Mirka Chateauvert. Dysponując starym przewodnikiem Rockfaxa, trochę zdziwiliśmy się, gdy zamiast parkingu pod sektorami, musieliśmy przejść się godzinę z nowego wyznaczonego miejsca dla zmotoryzowanych. To efekt organizacji i ochronny w tej dolinie, która w skali Prowansji jest dość wyjątkowa. Przez parę kilometrów wąskim wąwozem płynie rzeka, otoczona bujną roślinnością i skalnymi ścianami do 50 metrów. Bajkowe miejsce. Same wspiny okazały się doskonałe. Mimo, że w porównaniu do Hiszpanii wyceny są harde. Niezła przewieszka bez ewidentnych klam za 6a.. ale po rozwspinaniu i zapoznaniu się ze skałą, ciężko było przestać się wstawiać w kolejne drogi. Skończyło się u mnie na 7 wstawkach, bo żadna z dróg nie była parchem, a zawsze oferowała świetne ruchy, choć wycenę można by w niektórych przypadkach skorygować, ale po przejściu orzez ticklistę na 8a, widać, że niektóre drogi (długie) niekoniecznie są już takie harde. Chateauvert zapisał się w naszej pamięci tylko pozytywnie, więc chętnie tam wrócimy. Tym bardziej, że dzięki poleceniu pary Polaków z Krakowa, w okolicznym Corrons trafiliśmy na super kemp, a na progu doliny jest świetna pizzeria na świeżym powietrzu.

Kolejny przystanek zaplanowaliśmy w Cannes. Właśnie zaczynał się festiwal, więc została nam kawa (najdroższa w czasie tej podróży) przy plaży, przejazd promenadą i jazda do Genui. Liguria jest piękna, ale nie pamiętałem, że aż tak górzysta. Opcją była jedynie jazda autostradą, która składa się jedynie z tuneli i wiaduktów, z których rozpościerały się boskie widoki na morze i góry. Po dotarciu do Genui, idziemy na zwiedzanie starówki. To nie lazurowe wybrzeże, więc w ciemnych uliczkach widać sporo śmieci, podejrzanych typów, ale całość ujmuje. Genua nie stara się przypodobać. Ma swój wyjątkowy klimat, tak jakby stworzona na przekór temu co od niej oczekiwano. Bieda miesza się z bogactwem, antyk z nowoczesnością. Brzydota z pięknem. To nie Avinion. Porównanie Genui do jakiekolwiek innego miasta było obrazą dla stolicy Ligurii. Ruszamy dalej na wschód wzdłuż wybrzeża. Zaczynamy tęsknić za spokojnym ruchem drogowym z Francji. Przejazd przez dzielnice mieszkalne Genui to mordęga. „Atakujące” z każdej strony skutery sprawiają, że na kempa Genua Est dojeżdżamy wykończeni. Tym razem śpimy na wzgórzu nad małym liguryjskim miasteczkiem. Zejście do miasta oznacza 300 metrów schodami w dół, a powrót po zmroku wykańcza nas doszczętnie. Co gorsza przegapiliśmy godzinę zamknięcia sklepów, ale zachód słońca w widokiem na morze trochę nas pochłonął. Na kempie czyścimy zapasy z Hiszpanii i idziemy spać. Rano ruszamy na Cinque Terre..

Zimowy (subiektywny) TOP cz. 2

  |   By  |  0 Comments

Czas na drugą odsłonę, czyli co Wam polecamy do 7A po przewieszkach, ale i połogach. Tylko ładne i tylko warte wstawki, nawet nie jednej. Selekcja była cholernie trudna. Jedne z najlepszych „szóstek” w tej części świata przed Wami 😉
Miłej lektury.

Zimowy (subiektywny) TOP Costa Blanca

  |   By  |  0 Comments

Najlepsze w swojej wycenie

Subiektywne TOP Costa Blanca. Trochę czasu już spędziliśmy w skałach, wspólnie z Wami poszukując najlepszych ścian i dróg. W praktyce jeździmy w wybranych 5-6 miejsc. Wokół jest ich dużo więcej, ale o tej porze roku (celujemy w nasłonecznione przez cały dzień), wybieramy głównie te.

Po 2 tygodniach niepewnej pogody, w końcu wróciły serie gorących dni, których mogliby pozazdrościć plażowicze nad Bałtykiem w środku lipca. Znowu jeździmy w skały, aby wspinać się i opalać przy temperaturze 22-25 stopni.

Tak więc prezentujemy subiektywne, zimowe, nasze TOP Costa Blanca, czyli 10 najlepszych dróg w przecenach 4 – 5. Za parę dni wrzucimy TOP „szóstek”.

 

Bombon i inne smakołyki

  |   By  |  0 Comments

Wróciliśmy po przerwie świątecznej i jesteśmy z powrotem w Olivie. Tęskniliśmy za hiszpańską pogodą, smaczkami i prowadzeniem La Bazy. Pierwsi goście przyjechali 8 stycznia. Przez kontuzję barku nie mogłem się wspinać, ale cały tydzień spędzony w skałach w doborowym towarzystwie… nie można narzekać. Tym razem nie będzie jednak o samym wspinie, choć ekipa robiła życiówki i wspinała się całe 6 dni z 1 restem… szacunek 😉 Hiszpania i Costa Blanca poza fenomenalną pogodą i świetnymi skałami oferuje cały wachlarz smaczków, nie tylko kulinarnych.

 

Hiszpańskie ABC

   |   By  |  0 Comments

Hiszpańskie ABC

Do przyjazdu do Hiszpanii przygotowywaliśmy się dość starannie i mieliśmy długą listę rzeczy do wykonania przed wyjazdem. Jednego punktu nie do końca udało nam się zrealizować – nauczyć się biegle hiszpańskiego.  Zapisaliśmy się na kurs, chodziliśmy na konwersacje, ale nadal nie czujemy się swobodnie w rozmowach. Jesteśmy tu już ponad 2 miesiące, ale ciągle… nie mamy czasu, aby pouczyć się i wejść na wyższy poziom. Co prawda dogadamy się w każdej sytuacji, ale chcielibyśmy więcej. Pod skałą już jednak hiszpański opanowaliśmy, bo tam w sumie najczęściej gadamy z Hiszpanami. Oto krótki wspinaczkowy słowniczek polsko-hiszpański:

Buty wspinaczkowe – pies de gatos („kocie stopy”) lub los gatos

Escalada – wspinaczka

Escalador – wspinacz

Arnes – uprząż

Asegurador – przyrząd do asekuracji

Casco – kask (casco historico to także starówka)

Cinta (express) – ekspres

Mosqueton – karabinek

Cuerda – lina

Chapa lub plaqueta – spit

Magnesio – magnesia

Guia – przewodnik

Zona de escalar – sektor

Reunion – stanowisko zjazdowe/ring zjazdowy

Linea lub via – droga wspinaczkowa

Chorreo! Voy! –  Lecę!

Arriba! – do góry!

A baja! – na dół!

Pillame! – blok!

Dame! – luz!

Coger – łapać/blokować/blok

Portear lub asegurar – asekurować

Chapar – wpiąć się

Libre – wolna/e

Occupado – zajęta

La cima  lub tope – szczyt

La polea – wędka

Cadena – łańcuch

El largo – wyciąg

Grado – trudność/stopień trudności

Diedro – zacięcie

Fisura – rysa

La placa – pion

Chimenea – komin

Rocodromo – ścianka wspinaczkowa/boulderownia

Słodkie i rośnie na drzewach

  |   By  |  0 Comments

Gandia, ach ta Gandia. Kiedy wybieraliśmy lokalizację La Bazy wiedzieliśmy, że bliskość Olivy do fenomalnych sektorów w okolicy Gandii, czyli Marxquera, Bovedon i Bovedos, będzie dużym atutem. Droga z La Bazy do najfajniejszych sektorów Costa Blanca zajmuje 15 minut.

Jak opisać Marxquera w kilku zdaniach? Około 150 dróg na jednym murze skalnym z kapitalnym widokiem na morze, góry i dolinę z plantacjami mandarynek…które właśnie teraz dojrzewają. Niektórzy nie mogli się powstrzymać przed zerwaniem paru… kilogramów, ale nie będziemy donosić

Pozostałe 2 sektory to słynne wśród lokalnych i polskich łojantów jaskinie, znajdujące się 5 minut drogi samochodem od Marxquery. Dwie ogromne jamy z drogami po 30-40 metrów w pięknym przewieszeniu. „Piątek” brak

120% normy

  |   By  |  0 Comments

Życie w La Baza zaczyna być coraz ciekawsze. Kolejni goście przyjeżdżają, inni wyjeżdżają. Najgorsze są pożegnania. W ciągu tygodnia wspólnego życia, wspinania, zwiedzania, robienia zakupów, picia kawy (i wina), pokonywania swoich słabości i wspierania się w skałach, można się porządnie zżyć. Niestety później trzeba się pożegnać. Wyjątkowo trudno było odwozić na lotnisko Ewę i Bartka. Już wiemy, że jak nie dadzą rady wrócić do La Bazy do maja, odwiedzimy ich we Wrocławiu… jadąc prosto z Hiszpanii.

Ale to nie będzie historia o tym jak się zaprzyjaźniliśmy, a raczej o tym, jak można wycisnąć z tygodniowego pobytu w La Baza 120%.

© 2024 LaBaza